Wyobraźcie sobie, że śnicie najpiękniejsze sny. Jest w nich ciepło, jest tam cały świat, są języki, których nie rozumiecie, ale przecież wszystko jest wiadome, są nieziemskie głosy, kojące. I teraz wyobraźcie sobie, że możecie wywołać to uczucie w każdej chwili, bez czekania na nadejście snu.

Właśnie takie wrażenia zapewnić mogą Wam artyści z Tańców Snu. To czterech muzyków, którzy przenoszą marzenia senne na jaw. India Czajkowska (śpiew, syntezatory, flet poprzeczny), Sebastian Madejski (śpiew, syntezatory, psałterium), Adam Rozenman (perkusjonalia) i Christoph Matyaschek (gitara) rozpościerają przed słuchaczem horyzonty, które schowane głęboko w każdym z nas, rozpościerają się przed naszymi oczyma wtedy, gdy się je odpowiednio powoła do życia. Oni sprowadzili sen na ziemię, zamknęli go w płycie i dali nam, podpisane jako „Meander”.

Nastawiałam się na tę płytę już od jakiegoś czasu. Kiedy przeczytałam, że Tańce Snu tworzą „muzykę elficką”, moje oczy rozbłysły, wszak każdy, kto mnie zna wie, jak bardzo lubię otoczkę elfickości i delikatnej magii, która się z elfami wiąże. Żeby wprowadzić się w klimat, przez ostatnie dni słuchałam pierwszej płyty tej grupy, ale tak szczerze – nie wiem czy było mi to w ogóle potrzebne, ponieważ „Meander” sam w sobie nastraja dobrze już od pierwszych tonów.

Co właściwie jest na płycie – dużo śpiewu, ale bez słów. Brzmi paradoksalnie – wiem, jednak znaczenie przekazu odbywa się na całkowicie innym poziomie. Sebastian i India w wokalizie polegają na intuicyjnym sylabotwórstwie, które jest bardzo imponujące. Co za tym idzie – nie potrzebujemy rozumieć śpiewanych fraz, by metafizycznie poczuć, co artyści mają do przekazania. Widzicie, ta muzyka broni się ładunkiem emocjonalnym, jaki za sobą niesie, bo to właśnie na poziomie uczuć odbieramy ją najpełniej. Trudno jest o tym pisać, ponieważ muzyka ta – na poziomie wokalnym i instrumentalnym – wzbudza głębokie emocje, które ciężko nazwać, wyrazić. Są one jednak bardzo silne.

Krążek “Meander” ma bardzo ważną pozytywną cechę – jest dla każdego. Znajdziecie tam orientalne kompozycje z grzechotkami i fletem jak w „Sareneti” lub bębnowo-fletowe „It go tona”, ale także efemeryczne i zwiewne, dosłownie senne pogłosy, delikatna gitara, syntezatory, które stwarzają wrażenie, że magia jest tu przy nas i otula jak puchową kołdrą. Takie delikatne utwory szczególnie poruszają moją wrażliwość. Zamykam oczy, gdy rozbrzmiewa w słuchawkach „Ilaperose”, przenoszę się do niebytu, pozwalam, aby muzyka mnie unosiła ponad wszystkim. Świat mógłby przestać istnieć, a mi byłoby dobrze. Kompozycję dopełniają wariacje wokalne – delikatny głos Indii, miejscami mocny, a miejscami wysoki, klasyczny śpiew Sebastiana, któremu imponująca skala pozwala na dźwiękowe rozszczepienie na dwie całkowicie różne charyzmy.

Widzicie, znowu chciałam krótko, a wyszło jak zawsze. Czas na podsumowanie. Jeśli miałabym się czegoś przyczepić, to tylko tego, że za mało było utworów w stylistyce „Ilaperose”, niemniej jest to ocena bardzo subiektywna, ponieważ akurat taka narracja odpowiada najbardziej mi. Oniryzm jednak wiele ma twarzy i z pewnością wszystkie zostały pokazane na tej płycie. Muzyka ta świetnie sprawdza się do uspokojenia swoich myśli, do zatrzymania się i wzięcia oddechu. Mnie cudownie się przy niej pisze – potrafię zebrać myśli, słowa nie przykuwają mojej uwagi aż tak, bym musiała je śledzić. Po prostu wtłaczają we mnie dobrą energię, odseparowują od świata i nic mi już nie może przeszkodzić. Jest to więc dobra pozycja dla osób, które lubią pracować przy muzyce, ale mają problem ze zbyt dużym skupianiem się na słowach.

Na koniec chcę Was zachęcić do pójścia na koncert (który odbędzie się 6 grudnia w PraCoVnia Art-Club w Warszawie). Wyobrażam sobie, że improwizowana w ten sposób muzyka jest niesamowitym doświadczeniem na żywo i za każdym razem jest to nieco inne przeżycie. Co artystom w duszy zagra danego wieczoru, to Wam przekażą i z tym zostaniecie na zawsze, bo takiego rodzaju muzyki się nie zapomina.

 

Mol(l) Płytowy

Mój facebook

Mój instagram