Kiedyś największym marzeniem Polaka był wyjazd do Ameryki, bo tylko tam można było spełnić swój Amerykański Sen. Po wielu latach przenieśliśmy marzenia na grunt nasz, polski. Dzisiaj robimy Amerykę tu, a dobrym tego przykładem jest „Blues Brawls & Beverages” grupy Leash Eye.

Leash Eye to pięciu prawdziwych rock’n’rollowców z Warszawy – długie włosy, brody, na ramionach skóra i jeansowe kamizelki pokryte naszywkami, na głowie kowbojski kapelusz (którego diabelsko zazdroszczę, Opath). To pierwsze, co rzuca się w oczy, kiedy widzi się Leash Eye, czyli: Marcina „BeeGeesa” Bidzińskiego (perkusja), Marka „Mareckiego” Kowalskiego (bas), Piotra „Voltana” Sikorę (instrumenty klawiszowe), Arkadiusza „Opatha” Gruszkę (gitara) i Łukasza „Queja” Podgórskiego (wokal). Panowie wpadli mi kiedyś w ręce przy okazji wydawnictwa „Hard Truckin’ Rock”, a teraz mam okazję przedstawić Wam ich nowy krążek „Blues, Brawls & Beverages”.

Pamiętam, że „Hard Truckin’ Rock” rwał mnie mocno – krew tętniła, a ja czułam się, jakbym dosłownie wjechała truckiem na Road 66. Zastanawiałam się więc czy na „Blues Brawls & Beverages” też czeka mnie taka ostra gitarowa jazda. Chłopaki nie pozwolili mi się długo zastanawiać. Już pierwszy utwór („Bones”) to było mięsiste, mocne, gitarowe granie z wyraźną i dynamiczną perkusją. Otworzenie płyty właśnie w ten sposób było strzałem w dyszkę – z chęcią zrobiłam głośniej i wysłuchałam całej przy prawdopodobnie kompromitujących tańcach, składających się na bezładne bieganie po pokoju i machanie włosami, które koniec swój mają gdzieś za pośladkami. Tak więc moim zdaniem muzyka zrobiła swoją robotę.

Utworem, który bardzo mi się spodobał, jest „Planet terror” lubię, kiedy gitarzyści (w tym przypadku zaproszony przez Leash Eye do współpracy Bartek Hołownia) używają slide’a*, bo jest to bardzo bluesowy gadżet, ale też  bardzo amerykański. Utwór rozpoczyna się kilkoma taktami z wykorzystaniem slide’a, a później wracamy do ciężkiego, nawet heavy metalowego grania. Gitary, gitary, gitary, wyraźna perkusja (i dużo tłuczenia w talerze), do tego mocny wokal i growl. Wszystko, czego oczekiwałabym od facetów, którzy prezentują się tak jak Leash Eye, jest zawarte na tej płycie.

Podoba mi się także to, że materiał jest autentyczny – jeśli gdzieś tam nuta nie została dociągnięta, to zostało to w materiale mimo wszystko, a na początku „Furry Tale” (swoją drogą genialna gra słów) słychać w oddali odliczanie do początku utworu. To sprawia, że ta płyta jest jeszcze bardziej ze słuchaczem, tak jakby został zaproszony na próbę przed koncertem, gdzie czasem ktoś musi odliczyć, aby wszyscy muzycy zaczęli jednocześnie grać i śpiewać.

Niestety nie mam zbyt dobrych wieści dla fanów lirycznych rockowych ballad. Tutaj wióry lecą jak w tartaku, krew tętni jak rącze konie, a ciało samo rwie się do szaleństw. Najbliżej do ballady, a to i tak bardziej heavy metalowej niż rockowej, ma ostatni utwór na płycie: „Well oiled blues”. Mam wrażenie, że słyszę tam flażolety** i delikatny efekt gitarowy, także instrument klawiszowy jest słyszalny, a to wszystko w asyście ciężkich, długich i satysfakcjonujących partiach gitar elektrycznych, a także momentami wyraźnej, głośnej i galopującej perkusji.

Na koniec kilka słów o materialnym wydaniu płyty. O ile jestem wielką entuzjastką muzyki zawartej na tym krążku, o tyle grafiki nie do końca do mnie przemówiły. Przydrożny bar, Harleye, truck, emblemat dziewczyny z flagami w kratkę na okładce, spis utworów w formie neonowego napisu, a w środku frytki, puszka z gazowańcem i płyta-hamburger. Jest amerykańsko i jest spójnie, jednak dla mnie chyba zbyt wprost, a burger trochę mnie zmylił – na początku myślałam, że to bajgiel, bo płyta ma przecież dziurę na środku! Dopiero po chwili się zreflektowałam. Jeśli panowie chcieli postawić na przekaz wprost, to oczywiście się udało. Chociaż okładka jest w porządku (lubię Harleye i ciągniki amerykańskie więc macie mnie!), mniej urzekł mnie środek płyty.

Podsumowując: muzyka Leash Eye nadal mnie rwie do nieskoordynowanych szaleństw i kręcenia młynków włosami. Lubię ich amerykańskość, szczególnie że są zgrają Polaków, którzy robią zachodnią muzykę naprawdę dobrze. Małym mankamentem jest środek płyty – frytki, burger i puszka gazowanego napoju nie przemówiły do mnie, chociaż truck i Harleye na okładce zawsze na plus. Polecam płytę z czystym sumieniem tym, którzy gustują w heavy metalu i rocku, a także tym, którym po nocach śni się Amerykański Sen.

Leash Eye na facebooku

 

Mol(l) Płytowy

Mój facebook

Mój instagram

Mój youtube

 

*Slide to taka stalowa stulejka, którą nasuwa się na palec ręki chwytowej. Slide’a często używa się w bluesowych utworach, dzięki niemu uzyskuje się oryginalną manierę, która mi osobiście kojarzy się z Dzikim Zachodem.

** Flażolet to sposób grania na gitarze. Palce nie dotykają strun na progach, ale przy trąceniu ich przez dłoń bijącą, struny lekko muskają palce przez co wydają wysokie, efemeryczne dźwięki.