Bilety na ich koncert rozchodzą się szybciej niż ciepłe bajgle w sobotę rano. Aby pójść na Wardrunę, trzeba szybko wyskakiwać z kasy, a później czekać długie miesiące aż koncert się odbędzie. Czy gra jest warta świeczki? Dziś relacja z koncertu w warszawskim Palladium.

Dla tych, którzy jeszcze nie czytali sylwetki Wardruny przedstawiam pokrótce zespół. Wardruna to Einar Selvic i Lindy-Fay Hella oraz skład koncertowy: Arne Sandvoll, Eilif Gundersen, HC Dalgaard, Jørgen Nyrønning, John Stenersen, Kjell Braaten i Sondre Veland. Wardruna to folk skandynawski, dotykający kultury wikingów. Wardruna to niepokojący ambient i inspiracje szamanizmem. Wydali cztery płyty, a założyciel zespołu wystąpił w serialu „Wikingowie” – zagrał skalda.

Koncert Wardruny w Warszawie odbył się 21 listopada, czyli w ostatni czwartek. Sala była wypełniona po brzegi, a publiczność bardzo gorąco przywitała zespół i tak samo energicznie reagowała na kolejne zagrane utwory. Na początku wydawało się, że całość będzie mało spektakularna. Za muzykami znajdował się perforowany materiał, na scenie stały instrumenty i tylko jeden mikrofon miał jakiekolwiek ozdoby, wyglądające jak drewniany totem i kawałek brzozy, który okazał się być jednym z instrumentów Selvica. Bardzo szybko zorientowałam się, że Wardruna postawiła na symbolikę i zabawę cieniem. Rzucane pod odpowiednim kątem światła sprawiały, że cienie muzyków tworzyły dodatkową historię na tle za nimi. Ogromne postaci, niczym duchy średniowieczne, grały na bębnach czy małej harfie.

Było mrocznie, było duszno i było magicznie. W pewnym momencie było nawet obłędnie, kiedy zespół pod koniec jednego z utworów stał nieruchomo, a wszystkie światła, łącznie z halogenami migały, tworząc istny horror show. W tle Lindy-Fay śmiała się jak opętana wiedźma.

Nie uszedł mojej uwadze dość odważny zabieg, na jaki zdobyła się Wardruna. Mianowicie część muzyki, głównie dźwięki tła jak szum wody, śpiew ptaków czy ciągłe podkłady odtworzone były z playbacku. Dzięki temu muzycy mogli się skupić na grze na wyjątkowych instrumentach – lurach, harfie, bębnach, flecie czy skrzypcach.

Zespół zagrał między innymi „Tyr”, „Solringen”, „Snake Pit Poetry”. Oczywiście „Helvegen”, który został poprzedzony monologiem Selvica o tym, że muzyka w każdej kulturze i religii jest ważna, że podnosi na duchu nawet wtedy, gdy człowiek staje w obliczu śmierci. Wardruna dostała kilkukrotnie długie owacje, osoby z miejsc siedzących wyrażały uznanie przez owacje na stojąco.

Moje wrażenia są bardzo pozytywne. Koncert Wardruny różnił się od koncertu Heilung – ekspresja i sposób wyrażania zespołów się różni, chociaż w treści przekazu jest im do siebie nie za daleko. Podobała mi się gra świateł i cieni dzięki której miałam wrażenie, że są z nami duchy przeszłości do której nawiązuje muzyka. Przy tym wszystkim myślę też, że gdyby Wardruna nie zagrała „Helvegen”, koncert nie byłby pełny, zabrakłoby tej struny, która porusza najgłębiej skrywane emocje, które są w każdym człowieku.

 

 

Mol(l) Płytowy

Mój Facebook: @mollplytowy

Mój Instagram: @mollplytowy

Mój Youtube: Moll Płytowy