W środę 12 lutego odbył się w Warszawie koncert trzech amerykańskich zespołów: Bad Wolves, Megadeth i Five Finger Death Punch. Impreza trwała około 4 godziny i na nasze nieszczęście odbywała się w Torwarze.

Przyznam, że rzadko kiedy bywa tak, abym była zaciekawiona każdym z zespołów, bo – umówmy się – zazwyczaj interesuje nas jeden, ten główny. Jednak w tym przypadku było inaczej. Każdy z trzech występów był warty uwagi i każdy miał swoje zalety.

Bad Wolves świetnie spisali się jako support, który miał rozruszać widownię. Chociaż nie znałam ich twórczości, bawiłam się świetnie, bo i muzyka była energiczna i wpadająca w ucho, i sam wokalista wymiatał w sferze kontaktu z widownią. Byłam pod ogromnym wrażeniem, kiedy poprosił widownię na płycie, by usiadła, a z początkiem refrenu podskoczyła. Ten moment, gdy wszyscy wystrzelili w górę był bardzo imponujący, szczególnie widziany z góry, z trybun. Było w tym wystrzelonym w górę tłumie coś, co zapierało dech w piersiach. Bad Wolves zagrali także „Zombie”, ku pamięci zmarłej nie tak dawno Dolores. Łzy płynęły przez całą piosenkę.

O Megadeth mogę powiedzieć niewiele. Zrobili swoje – mięsiste, gitarowe granie, świetny, absolutnie wspaniały perkusista, który przykuwał moją uwagę cały koncert. Prawdziwy wirtuoz pałeczki, ekspert w bębnieniu, mistrz rytmu. Osoby, które znały grane przez nich utwory miały przewagę, ponieważ prawie w ogóle nie było słychać wokalu (ale o tym na końcu wpisu). Mimo wszystko ta część całego wydarzenia także była satysfakcjonująca. Odniosłam wrażenie, że bardzo dużo osób przyszło tego dnia do Torwaru właśnie ze względu na Megadeth.

W końcu Five Finger Death Punch. To był jeden z bardziej odjechanych koncertów, na których miałam okazję być. Po pierwsze – dekoracja. Wielka czaszka, za nią skrzyżowane kije do baseballa. Po drugie – lasery. Myślicie, że lasery nie pasują do takiej muzyki? Mylicie się! Światła tworzyły wrażenie ogromu, monumentalności (zdjęcie dalej). Jak na Amerykanów przystało! Po trzecie – konfetti! Dwa razy złote strzępy mieniącej się folii zostały wystrzelone pod sam sufit.

Ponadto przecież sama muzyka, grana na żywo, jeszcze bardziej docierała do emocji. Było równo, energicznie, było czysto i nawet nastrojowo! Bo do jednej z najbardziej znanych i najbardziej poruszających piosenek, czyli do „Wrong Side Of Heaven”, Zoltan Bathory i Ivan Moody usiedli na kanapie, w specjalnie pod ten utwór zaaranżowanej scenografii. Jedyny oświetlony kawałek sceny wyglądał jak wyimek pokoju – kanapa, stolik, lampa, poduszki. Zoltan zagrał akustycznie i dzięki temu utwór nawiązujący do życia żołnierzy i weteranów wojennych (współczesnych), jeszcze bardziej poruszał.

W trakcie koncertu okazało się, że perskusista, Charlie Engen, obchodzi urodziny. Wjechał tort, dwa razy polscy fani zaśpiewali „Sto lat” i raz, razem z zespołem „Happy Birthday To You”. A później tortem poczęstowano widownię. Z rozmachem. Ci, którzy dostali tort (lub tortem) zdawali się być szczęśliwi.

Zespół rozrzucił tłumowi mnóstwo kostek, pałeczek, butelek z nadpitą wodą, wspomnianego tortu, a także… dolarów. Czy to fajne, czy też nie – ocenę pozostawiam Wam.

A teraz trochę o Torwarze…

O ile pierwsza grupa, czyli Bad Wolves, jeszcze dała radę jeśli chodzi o dźwiękową realizację w Torwarze, o tyle z Megadeth i Five Finger Death Punch było już tylko gorzej. W trakcie występu Megadeth wokal był nie do zrozumienia – zdecydowanie za cicho w stosunku do trzech gitar i perkusji. Z kolei występ Five Finger Death Punch był kompletnie przesterowany i momentami słuchanie tego koncertu było po prostu bolesne. To mój drugi koncert w tym miejscu i niestety drugi raz jestem zawiedziona jakością dźwięku.

Ponadto spotkała mnie irracjonalność ze strony organizatora, który zabronił wnosić lornetek. Kompletnie nie rozumiem, jakim zagrożeniem dla koncertu jest lornetka, w momencie kiedy telefony mają świetne zoomy i funkcję nagrywania. Przypomina mi to nieśmiertelną rozmowę przy okazji koncertu w Proximie, kiedy absolutnie nie mogłam wnieść aparatu, ale rejestrator dźwięku był ok. Logika level koncerty.

Wrażenia mam świetne, pomimo nieszczęśliwego spartolenia jakości dźwięku. Wszystkie trzy koncerty były energiczne, z rozmachem i satysfakcjonujące. Gdyby odbywały się w innym obiekcie, powiedziałabym, że to najlepsza impreza muzyczna, na której miałam okazję być. Każda część widowiska była ciekawa, nie musiała przeczekiwać do kolejnego występu – naprawdę było super. Na dodatek uważam, że 170 zł (bo tyle kosztował mój bilet) to niewygórowana cena za tak dobrze spędzony wieczór.

Jeśli nie byliście na koncercie Five Finger Death Punch, to koniecznie wybierzcie się na kolejny, bo warto.

 

Mol(l) Płytowy

Mój Facebook: @mollplytowy

Mój Instagram: @mollplytowy

Mój Youtube: Moll Płytowy