Ostatnio zapytałam Was na Instagramie i na Facebooku czy chcecie, abym zamieściła na Mol(l)u swoje opowiadania. Są to twory, które powstały na konkursy, organizowane przez CD PROJEKT RED i chyba to całkiem dobre opowiadania, bo obydwa są wygrane. Uzgodniliście wspólnie, że chcecie. Kim więc jestem, by sprzeciwiać się Waszej woli?

To opowiadanie powstało w czerwcu 2016 roku. Za chwilę miał się ukazać dodatek do gry „Wiedźmin 3: Dziki Gon” – „Krew i wino”. Dodatek ten był memu sercu bliski, bo chociaż ubóstwiam całą serię książek o Wiedźminie, to właśnie wątek w Toussaint stał się moim ulubionym. Fabuła nowego dodatku miała się toczyć właśnie w tym miejscu. Kiedy zobaczyłam, że można wygrać przedpremierowe wejście do studia i zagranie w dodatek, nie wahałam się i wzięłam udział w Wiedźmińskim Sześcioboju. Wybrałam opowiadanie (Opowiadanie – wybierz dowolną postać z gry „Wiedźmin 3: Dziki Gon” i napisz opowiadanie, w którym opiszesz przebieg wizyty tej postaci w naszym studiu w Warszawie; opowiadanie powinno mieć od 500 do 2000 słów;), a główną postacią został Janek – bożątko.

 

Szukając Geralta

Szukałem tego osobnika już długo. Zwyczajnie się stęskniłem! Na nic się zdały błagania, by wiedźmy powiedziały mi, gdzie jest. Próbowałem nawet zastraszyć wrony, ale nic to! Pewnego jednak dnia, gdy nawoływałem swoją zagubioną oktawę, prosząc przy okazji ptactwo o pomoc w odnalezieniu jej lub Geralta (żeby miały wybór!), natknąłem się na przedziwną rzecz. Powietrze w jednym miejscu zionęło czarną otchłanią – tak smolistą, jak czarne są mundury Nilfgaardczyków! Podszedłem bliżej, by przyjrzeć się trochę, ale noga mi się omsknęła na ciepłym błotku (czy ja tu nie robiłem porannej kupy!?) i iście zgrabnym ślizgiem wskoczyłem do czarnej dziury…

Kolejną rzeczą, którą pamiętam była rzeka. Duża, szeroka, rwąca. Od razu wiedziałem, że lepiej do niej nie wchodzić! A nad rzeką wielka, wieeeeelka kładka! Nigdy takiej nie widziałem – te, które zwykłem widywać były drewniane i niższe, a ta? Gdzie ja w ogóle jestem zastanawiałem się. Nie poznawałem tego miejsca. Może to przez to, że widziałem tylko nasze bagna? Mimowolnie wlepiłem wzrok w wielki napis, którego przeczytać nie umiałem.
– Miło Cię widzieć – usłyszałem od kosa, który przysiadł na moim ramieniu.
– Ciebie także – odpowiedziałem.
– Tu jest napisane „Miło Cię widzieć” – żachnął się kos, a jego dźwięczny trel przywołał jeszcze dwa ptaki, także kosy. Trochę się speszyłem, ale skąd też mogłem wiedzieć, że to nie jest zwykłe powitanie? Kosy na bagnie bardzo mnie lubią! Śpiewamy razem (chociaż osobiście wolę do śpiewu drozdy), rozmawiamy i plotkujemy. No właśnie! Schowałem do kieszeni swoją dumę i wstyd, by od razu zapytać.
– Szukam pewnego osobnika. Nazywa się Geralt – zacząłem, a kosy przyglądały mi się zuchwale, jakby pierwszy raz bożątko widziały! – Jest taaaaaki wysoki – oczywiście nie byłem w stanie sięgnąć aż tak wysoko, jak Vatt’ghern sięgał rzeczywiście. – Ma białe włosy i wielką bliznę, o tu – przejechałem palcem po twarzy. Kosy naradziły się cicho i w końcu odrzekły.
– Osobnika tego żebyśmy nigdy nie widziały, ale nieopodal jest miejsce, w którym znajdziesz odpowiedź – mówił jeden z nich. Bardzo ucieszyła mnie ta wieść! Aż przebierałem nogami, ale nie przerywałem ptakom, a one mówiły dalej. – Przepraw się na drugą stronę, najlepiej mostem, a później, na pierwszym rondzie, skręć w lewo. Musisz minąć parking policyjny, a za kolejnym budynkiem wejdź w bramę. Tam znajdź miejsce opatrzony czerwonym ptakiem – zakończyły, a ja miałem do nich jeszcze kilka pytań. Zapytałem, co to jest rondo i okazało się, że to wielkie koło wokół którego będą jeździć różne duże metalowe pudełka, w których siedzą ludzie. O dziwo do tej pory nie spotkałem żadnego krasnoluda albo elfa, o niziołkach nie wspomnę… Kolejną rzeczą, o której wyjaśnienie poprosiłem, to policja. Tu już było nieco trudniej – okazało się, że strażnicy nie jeżdżą tu konno, tylko w tych wielkich pudłach jeno pomalowanych na granatowo, a zamiast zbroi mają zwykłe ubrania, takiego samego koloru każdy. Okazało się także, że parking to miejsce, gdzie trzyma się metalowe pudła na kółkach. Proste! Czerwony ptak był jeszcze banalniejszą rzeczą do rozpoznania – przecież znałem wiele ptactwa i z pewnością zauważę krwawe ptaszysko, nawet gdyby stanął przede mną sam raróg!

Poszedłem więc w stronę, w którą kazały mi kosy iść. O dziwo nie spotkałem wielu przedstawicieli ptaków. Pełno było wron, a jak wiadomo wrony są na usługach wiedź. Musiałem się spieszyć. Mam wrażenie, że nie tylko wrony służą wiedźmom. Tuż obok metalowych pudeł na kółkach sunęło raz po raz coś wielkiego, przeraźliwie stukającego i czasem dzwoniącego niczym perliczka. Raz za razem podskakiwałem ze strachem, gdy nadciągało to żółte monstrum, a gdy patrzyłem w przejrzyste dziury, widziałem we wnętrzu potwory zaczarowanych, nieruszających niemal wcale ludzi. To straszne! Mam nadzieję, że monstrum nie żywi się bożątkami… Na wszelki wypadek postanowiłem nie zbliżać się do tych wyszczególnionych miejsc, gdzie potwora rozwierała swe czeluści kilkoma otworami i w które ludzie wchodzili jakby nigdy nic, pewnie nieświadomi niebezpieczeństwa.

Na tym całym rondzie próbowałem coś zaśpiewać, by zwabić drozdy, dobre dusze każdego miejsca. Przerażające było to, że drzew było tu jak na lekarstwo, a w okolicy nie spotkałem już żadnego dobrego ptaszka – same wrony i kruki. Czyżby nie było tu drozdów? Czyżby zostały zabite? Czy ludzie nie wiedzą, że najgorszą zbrodnią jest zabić drozda? Przecież nie robią niczego złego jeno bawią swoim pięknym śpiewem, prosto z ptasiego serca. Żal nad drozdami tak bardzo mnie zjadł, że nagle uświadomiłem sobie, gdzie jestem. Rzędy niebieskich pudeł na kołach za siatką – chyba jestem na dobrej drodze. Szedłem jeszcze chwilę i zobaczyłem – mały obrazek czerwonego ptaszyska. Czyżby Geralt był tu, by zmierzyć się z rarogiem? Ptak na obrazku trochę go przypominał, a jeśli rzeczywiście tak było – muszę wiedźminowi pomóc!

Puściłem się pędem przez furtkę w popłochu, szukając właściwej lepianki. W zasadzie były to porządne lepianki, lepsze niż te nasze i lepsze niż jaskinie czy gniazda. W końcu znalazłem! Budowla z tym samym ptakiem! Wparowałem tam jak mały dyliżans, spodziewając się Geralta już na wstępie. Kosy nie wiedziały, ale dosłyszałem jak szemrały między sobą o białowłosym walczącym z potworą. Widocznie to musiało być miejsce, gdzie Geralt pracuje. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nie zobaczyłem go we własnej osobie, tylko na ścianach, na obrazkach! Rozejrzałem się płocho i zauważyłem, że dużo ludzi pracuje dla wiedźmina. Chodzili i tu, i tam. A ja musiałem szybko go znaleźć!

Zauważyłem, że za przedziwnym przejściem ze świecącym czymś (pewnie świetlików napchali tam) jest masa osób. Zapytam, to mi powiedzą! Prześliznąłem się pod zimnym metalowym czymś, co sprawia problemy ludziom jeśli chodzi o przejście, ale nie mnie – jestem mały i zwinny! Najpierw przystanąłem i spojrzałem w prawo. Dużo zydli, dziwne sienniki, pachnie jadłem. Pewnie izba jadalna, a po Geralcie ani śladu. Przede mną duży korytarz, a za mną… człowiecza baba, wrzeszcząca, że nie mogę tu wejść. Jak to nie mogę? Przecież wszedłem! Nie chciałem, by mnie dogoniła, dlatego – niczym rączy koń – pobiegłem korytarzem i schowałem się w pierwszej lepszej wnęce, jaką zauważyłem.

Może gdybym zaśpiewał dziewusze piosenkę, tę co babci, to może by się uspokoiła? Za późno jednak. Skulony obserwowałem wszystkich, którzy weszli w zasięg mego niesamowitego wzroku. Wiele osób miało dziwne koszule – nie były lniane, a na dodatek miały różne barwy i na wielu z nich widziałem Geralta… Tylko gdzie on jest!? Może piosenka to dobry pomysł? Odchrząknąłem.

– Słońce zaszło, słowik zamilkł, światło już się mroczy – piękny, jak zawsze piękny i dźwięczny głos! Tylko gdzie te drozdy? Jeden osobnik poszedł dalej, nucąc melodię. Drugi przystanął i się rozgląda. – Księżyc wpełza zza okiennic, sypie piaskiem w oczy – zakończyłem, prowadząc melodię ku dołowi skali. Człowiek, który przystanął, właśnie wyłowił mnie wzrokiem. Ale ma minę! W te rozwarte usta mogłaby mu wlecieć wrona razem z jedną z wiedźm!
-Dzień dobry, jestem… – nie musiałem kończyć. Zrobił to za mnie człowiek.
– Janek! – tubalny głos rozległ się w wąskim przejściu. Nagle zbiegło się jeszcze kilku ludzi, którzy przyglądali mi się z podobną miną. Ludzie to są jednak dziwni.
– Tak, Janek. I jestem bożątkiem. Nie wiedzieliście nigdy bożątka!? – zdenerwowałem się trochę, bo czułem się jak Krowa Czempionka, którą każdy ogląda jak zjawisko w Odmętach.
– Czy widzieliśmy? – odrzekł jeden z ludzi, wyraźnie rozbawiony. – Stworzyliśmy nawet, Janku, stworzyliśmy – usłyszałem i nie mogłem do końca uwierzyć w butność ludzi. Jak mogli sobie w ogóle wyobrażać, że stworzyli bożątka!? Chyba nawąchali się za dużo fisstechu. Postanowiłem nie wyprowadzać ich z błędu.
– Szukam Geralta. Podobno tu jest i walczy z potworą, a ja chciałem mu pomóc! – odparłem głośno, zadzierając głowę w ich stronę. Spojrzeli po sobie.
– Pewnie chodzi o tę figurę, gdzie Geralt walczy z Południcą…
– Zapewne…
– Ale tego już u nas nie ma przecież…
– No tak, ale skąd Janek mógł o tym wiedzieć…
– Poza tym on szuka PRAWDZIWEGO Geralta…
Gadali i gadali, jakbym wcale nie stał tu przed nimi. Grupka powiększała się, ale nadal nie widziałem nigdzie Geralta.
– To gdzie on jest skoro nie tu!? Nie trzeba mu pomóc walczyć z rarogiem? – w końcu przerwałem im tę bezsensowną dla mnie dyskusję. Przecież do niczego nie prowadziła!
– Nie trzeba mu w niczym pomagać – wesoły człowiek odparł lekko. – W pewien sposób Geralt z nami tu jest ciągle – mówił dalej zagadkami, niczym te przedziwne przejścia w strzeżonych miejscach. No co, nie widzieliście nigdy przejść-zagadek? Amatorzy…
– To znaczy… jak? – zapytałem, bo byłem przecież ciekaw, co słychać u mojego przyjaciela! Ludzie spojrzeli po sobie, pomamrotali coś w języku, którego w ogóle nie znałem (jakby nie mogli we wspólnym!) i w końcu odezwał się jeden z nich.
– Pokażemy Ci, co słychać u Geralta i co będzie niedługo porabiał – usłyszałem i rozpromieniłem się, pomimo że nadal nie odpowiedzieli mi, gdzie jest Gwymbleidd. Podałem chłodną dłoń jeden z dziewek (bo były tam też dziewuchy!) i dałem się poprowadzić do jednej z izb. Było w niej ciemno i stały przedziwne pudła z dziwnymi prostokątnymi, płaskimi i świecącymi pokazywarkami obrazów. Posadzili mnie między sobą i wtedy jeden z ludzi złapał takie małe coś na sznurku – sznurek, umocowany do rzeczy przypominającej małego jeża (tylko bez kolców) znikał gdzieś za jednym z pudeł z wieloma guzikami. Nie rozumiałem po co w skrzynkach guziki, ale wolałem nie pytać.
– Janku, chcemy Ci pokazać to, co spotka Geralta niedługo – zapowiedział to, co już mi przecież powiedzieli. Na obrazie w świecącym pudle poruszyła się strzałka, a kilka tycnięć jeża na sznurku dalej pudło wyświetliło ruszający się obraz! Poruszyłem się niespokojnie, bo przecież za takie rzeczy mogą być odpowiedzialne tylko wiedźmy!
– Jesteście na ich łasce, na łasce wiedźm, prawda? – zapytałem spanikowany, ale ludzie tylko się roześmieli.
– Nie, o to możesz być spokojny – i chociaż nie uspokoiło nie to wcale, to postanowiłem siedzieć cicho. Pojawiły się znowu jakieś litery, których nie umiałem odczytać więc zapytałem, co jest napisane o tu i trąciłem palcem płaską powierzchnię.
– Wiedźmin 3: Krew i wino – powiedział mi jeden z ludzi. To pasowałoby do Geralta. A później… Później obrazy zmieniały się, a ja widziałem Geralta znowu w Nowigradzie, Oxenfurcie i w Kaer Morhen i innych miejscach, które wcale nie przypominały tego, w którym byłem teraz. To było przedziwne i ciekawe! Ale nie powiem nic więcej, bo ludzie z koszulami z Geraltem prosili, bym nie zdradził niczego, co widziałem.

Nawet mnie później nakarmili i rzeczywiście – byli dziwni, ale chyba niewiele mieli wspólnego z wiedźmami. Dziwne też jedzenie tu mają . Niby dobre, ale wolę swoje. No i nie ma to jak zrobić kupę przy wschodzącym słońcu, na świeżym powietrzu, a nie w specjalnej do tego izbie. Strata miejsca i pięknych widoków.

Po wszystkim podziękowałem za gościnę i pokaz tego, co Geralt już niedługo będzie robił. Chcieli mi jakoś pomóc w przeniesieniu się na moje bagienko, ale odmówiłem – to, co tu robili było za dziwne, bym położył swe cenne życie w ich dłoniach. Po wyjściu z dużej lepianki (mogłem zapytać jak oni ją zlepili, taką wielką) poszukałem pierwszego lepszego kocura i poprosiłem, by przeniósł mnie na bagno. Wszak wiadomo, że koty swobodnie podróżują między światami, chociaż są chytre i nie warto im ufać.

Rzeczywiście pomógł mi jeden rudzielec z wyraźnie knajackim akcentem (tłumaczył, że koty z Pragi tak mają, czymkolwiek jest Praga), ale – jak przystało na ryżego kocura – wywiódł mnie na południe, o pół dnia od moich bagien. Było ciężko, ale poradziłem sobie. Teraz mogę tylko mieć nadzieję, że ludzie z tego dziwnego miejsca, w którym byłem powiedzą Geraltowi, żeby do mnie zajrzał.

 

Mol(l) Płytowy

Mój Facebook: @mollplytowy

Mój Instagram: @mollplytowy

Mój Youtube: Moll Płytowy