Jeśli słuchacie dziwnej muzyki, to najnowszy album Loopus DUO jest dla Was. Dwóch dziwaków, nawiedzonych typów, którzy mają muzyczne rozszczepienie jaźni. Nie na dwie jej części, a na więcej. Jeśli lubicie teatr w muzyce… to koniecznie odpalcie „Eklektusa”, bo to nie muzyka w teatrze, a teatr w muzyce. Kilka słów o duecie tych dźwiękowych szaleńców. Sebastian Madejski i Robert Jaworski. Multiinstrumentaliści, którzy połączyli siły w 2013 roku i nazwali się Loopus DUO. Sebastiana możecie znać z Beltaine Improved, Roberta z Żywiołaka. Nie wiem, jak można nazwać muzykę, którą tworzą – posiłkuję się więc Facebookiem zespołu, gdzie napisane jest, że to trance-dark-art-folk. Sami widzicie, że to wygląda szalenie, a uwierzcie, że nie brzmi wcale inaczej. Może jeszcze tylko powiem, że muzyka ta jest skonstruowana na wokalu, gitarze basowej, bębnie obręczkowym, lirze korbowej, fideli renesansowej, cytrze, cymbałach i… psycholektorki! Na płycie „Eklektus” razem z Sebastianem i Robertem wystąpili Czesław Mozil w utworze „Zjawa” i Bela Komoszyńska w „Rzece” i „Zegarze cofnionym”.

Co takiego dziwnego I niepokojącego, a jednocześnie fascynującego jest w tej muzyce? Przede wszystkim wokal Sebastiana. Po przesłuchaniu płyty może się wydawać, że głównym wokalem operują dwie osoby – jeden „zwykły” męski głos, a drugi wysoki, z naleciałościami gwarowymi. I wiecie co? Gdybym na własne oczy i uszy nie usłyszała, że te dwa, tak różne w skali, barwie i charyzmie głosy wydobywane są z jednej osoby, to w życiu bym w to nie uwierzyła! To, co Sebastian Madejski robi swoim gardłem i wrażliwością, nie mieści się w głowie. Urządza teatr na dwa głosy, które czasem stają ze sobą w opozycji (np. w piosence „Ona i on”), opowiadają całkowicie różne historie. To jest aktorstwo najwyższego sortu. A do tego wszystkiego dołącza Robert ze swym trollowym, złośliwczym głosiskiem, które idealnie nadaje się do złowieszczenia, tworzenia otoczki grozy wokół przedstawienia, które dzieje się na płycie.

Nie byłabym sobą, gdybym nie ukochała tej płyty chociażby za ten pierwiastek folku – za instrumenty, ale i za tematy. Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam przekaz, ale ja znalazłam tam opowieści o wilkołaku, oczywiście o strzydze, także o Karkonosie (czy ktoś z Was zna tę historię, z naszego podwórka!?). Także o osobie nazywanej Płanetnikiem (to taki człowiek, który ma wpływ na pogodę). Lubię gwarowy akcent w śpiewie Sebastiana, lubię lirę korbową, lubię naturę, ciemną i nieodgadnioną o której opowiadają panowie. Podziwiam, że potrafią przekazać pośpiech i dzikość lasu, ale też regularne tykanie zegara w dźwiękach i rytmie utworów. Ja po prostu wierzę w to, co płynie do mnie z głośników. Kupuję ich, sprzedaję im swoją duszę i nawet nie drży mi przy tym dłoń. Chciałabym jeszcze tylko słowo o słowach właśnie. Teksty, które pisze Sebastian Madejski są naprawdę piękne i prawdziwe. Mnie osobiście najbardziej poruszył utwór „Ptasznik”, który brzmi jak spowiedź: „ptasznikiem byłem / wabiłem was dla piór / łgałem, że kocham / a zniewalałem ptasi ród”. Prawdziwe i dające do myślenia nam tu i teraz, chociaż może wydają się odległe.

Na początku bałam się, że nie zrozumiem tej płyty – przekazu, warstwy oczywiste i mniej oczywistej. Jednak w pewnym momencie doszłam do wniosku, że tej muzyki nie da się zrozumieć. Ją się albo czuje, albo się ucieka z popłochem, bo człowiek się jej boi. Ona zresztą taka ma być – niepokojąca, nawiedzona, chropowata i dziwna. Z czuciem nie mam problemu, dlatego znam oczywiście płytę na pamięć, słowa, melodie, nawet kolejność utworów na krążku. Jak osoba, która postradała zmysły zapętlam, słucham, dławi mnie w gardle, ciarki biegają po karku, w dół kręgosłuem. Zgroza. Lubię być w takim stanie…

 

Mol(l) Płytowy

Mój facebook

Mój instagram