Jeśli jeszcze nie znacie Wrathu, to czas zasiąść w wygodnym fotelu, zrobić sobie duży kubek herbaty, założyć słuchawki wszak dobrej muzyki nie można słuchać na byle głośnikach. Jak nie macie – trudno! Słuchajcie na czym bądź.
Dlaczego kubek dużej herbaty? Odpowiedź jest prosta: piętnaście utworów, łącznie ponad godzina eksperymentalnej muzyki, jak sam określa ją autor – Kamil Kwiatkowski – na swoim profilu facebookowym. Muzyka stworzona za pomocą dobra technologicznego, jaki jest komputer. Dla mnie to głęboka alternatywa pomieszana z chillstepem. Jaka jest więc muzyka Wrathu?
Zacznę trochę na opak – od tytułów utworów, a nie od samego ich brzmienia. „Jörðin”, „Tunglið”, „Snjóflóð” – język islandzki czasem przeplatający się z angielskim, na przykład „Collection of Touches” (swoją drogą – bardzo sensualny, nawet przetłumaczony na polski pięknie brzmiący tytuł), w końcu polski „Gorzów II”. Jak nie trudno się domyślić – autor muzyki pochodzi właśnie z Gorzowa Wielkopolskiego. Dlaczego islandzki!? Mogę się tylko domyślać. Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, że język ten, dla Polaków bądź co bądź egzotyczny, nieznany, trochę niepokojący podkreśla to, co słyszymy w słuchawkach. Lekki niepokój, jakbyśmy właśnie wchodzili w nieznane, odkrywali nową planetę. Druga myśl na temat tytułów i użytego tam w większości islandzkiego jest taka, że… kiedy nie rozumiemy tytułu, a utwór składa się z samej muzyki, bez wokalu, nieznajomość znaczenia tytułu sprawia, że jesteśmy uwolnieni od wszelkich sugestii, co dany utwór opowiada. O czym mówi nam „Jörðin”? Czy myślicie wtedy o Ziemi? A jeśli nie, to czy można powiedzieć, że Wasza interpretacja jest zła?
Elektroniczna dawka muzyki, która zadowoli kogoś, kto absolutnie nie słucha takiej muzyki. Skąd wiem? Ponieważ odtworzyłam tę płytę kilka dobrych razy, chociaż nie jest to do końca mój klimat. Wrathu podsunęła mi dobra znajoma, która stwierdziła, że nawet jeśli to nie mój klimat, to warto przesłuchać, warto przyjrzeć się tej muzyce, bo jest czemu. Doceniam muzyka za pracę włożoną w tę iście rytmiczną płytę. Z jednej strony regularny, czasem wręcz do bólu standardowo rozwijający się rytm („Snjóflóð”), który staje się podwaliną pod niepokojący, naładowany wieloma emocjami utwór, wyzwalający różne myśli i odczucia. Z drugiej strony rytmiczne zawirowania, zabawa perkusją („Jörðin”), jakbyśmy byli na wyścigu. Chwila wytchnienia i biegniemy dalej! Dzięki współpracy z Mateuszem Popisem mamy na płycie elektryczną gitarę, kanciastą, surową, doskonałą do tego, co stworzył w tle Kamil Kwiatkowski.
Moim lubionym utworem z tej płyty został „90”. Dość krótki, bo niecałe trzy minuty. Rozwijający się powoli, ale jednocześnie bardzo dynamicznie poprzez rytm, który zostaje tak naprawdę narzucony utworowi po kilku pierwszych taktach. Mam wrażenie, że to taki wymierzony idealnie majstersztyk – wyliczone, co ile taktów wchodzi kolejna całostka utworu, że w tym momencie wyciszamy pierwszy instrument, a na jego miejsce wprowadzamy za dwa takty inny dźwięk. Podoba mi się także, niemal niezauważalna „dwugłos”, wykonany nie wokalnie, a instrumentalnie.
Polecam gorąco – czy słuchacie tego typu muzyki, czy też nie. Dla samego nacieszenia ucha techniką wykonania i skomponowania tych utworów. Zachęcam Was do poznania Wrathu szczególnie, że chłopak jest młody, ambitny i dobry w tym, co robi! Warto o nim mówić, warto o jego muzyce pisać, a przede wszystkim warto go posłuchać.
Cała płyta tutaj: Wrathu
Mol(l) Płytowy