Słucham dużo polskiej muzyki, głównie po polsku. Czasem zastanawiam się czy można robić światową muzykę tutaj, w Polsce, na dodatek po angielsku. I chociaż w 2023 roku pytanie to może być nieaktualne, a raczej stało się ono retoryczne, chciałam zacząć od niego recenzję pierwszej po półtora roku przerwy płyty. Bo krążek o którym dzisiaj opowiem odpowiada na to pytanie twierdząco. Panie i Panowie – Leash Eye „Busy Nights Hazy Days”.
O Leash Eye miała okazję pisać przy okazji pierwszej współpracy recenzenckiej w maju 2019 >>tutaj<<. Pisałam wtedy, że to prawdziwi rock’n’rollowcy z Warszawy. Długie włosy, skóry na ramionach, kowbojskie kapelusze, a w muzyce mocne gitarowe brzmienia. Płyta „Blues Brawls & Beverages” była i nadal jest ucztą dla tych, którzy lubią rockowe granie. Kiedy odsłuchałam pierwszy raz najnowszy krążek „Busy Nights Hazy Days” odetchnęłam z ulgą. Niewiele się zmieniło, a ja przeniosłam się w świat dobrego, power rockowego grania.
Wystarczy posłuchać „Where The Grass Is Green And The Girls Are Pretty” by poczuć to, o czym pisałam półtora roku temu. Ekspresja, która zaklęta jest w muzyce Leash Eye, uwolniona jest przez elektryzujący, mocny głos Łukasza Podgórskiego. Wokal współgra z mięsistym, porządnym gitarowym graniem, którego kunszt spod dłoni Arka Gruszki wyraźnie słychać chociażby w „Step On It”. Do tego dopełniająca wszystkiego mocna, energetyczna perkusja spod pałeczek Marcina Bidzińskiego, iście amerykański feel w ścieżkach klawiszowych, granych przez Piotra Sikorskiego i dobrze zagrane przez Marka Kowalskiego, dopełniające jak syrop czekoladowy pucharek lodów w środku lata, linie basowe. A do tego wiecie co najlepsze (poza gitarami, do których totalnie mam słabość)? Że właściwie wszyscy muzycy instrumentalni wspomagają wokalnie główny, silny i porywający głos Łukasza.

Ja wiem, że zawsze najwięcej jest o tych gitarach i ryczących wokalach, ale według mnie we współczesnym rocku chodzi głównie o to, że pierwsze gitary i wokale rwą serducho i przytrzymują przy słuchawkach. Ale gdyby nie backup innych instrumentów – dobrze dudniących bębnów, odważnego basu czy nie zawsze oczywistych w rock’n’rollu klawiszy – nawet najlepsze riffy nie zrobią roboty. U Leash Eye dowiezione jest wszystko i właśnie dlatego tej muzyki słucha się dobrze od pierwszego utworu do ostatniego.
Po raz kolejny muszę przyznać, że ten skład potrafi wykręcić światową muzykę. Nie wiem czy macie tak samo, ale ja często odbieram muzykę obrazami. Kiedy słucham, dźwięki wywołują w moich myślach sceny, obrazy, migawki. Gdy odsłuchuję po raz kolejny „Busy Nights Hazy Days” mam przed oczami niekończącą się drogę przez pustkowia Stanów. We włosach czuję wiatr, bo jadę po tej drodze Mustangiem z lat 70., bo właśnie do muzyki z tamtych lat przenoszą nas Leash Eye. Jestem pełna takiej wolności, że mogę swobodnie śmiać się, krzyczeć i śpiewać. Na tylnym siedzeniu mam Fendera i jeśli się gdzieś zatrzymam, będzie to old schoolowa knajpa, w której usłyszę „Stay Down” Leash Eye.
Czyli polecam.
Mol(l) Płytowy
Recenzja powstała we współpracy reklamowej z Leash Eye.